„Od przekleństwa Opadu wybaw nas Panie”. Historia „Kantyku dla Leibowitza”

W 1945 roku świat wkroczył w erę nuklearnego wyścigu zbrojeń. Od czasu pierwszej radzieckiej próby atomowej (1949), USA i ZSRR na szeroką skalę przeprowadzały testy w atmosferze z wykorzystaniem zarówno broni jądrowej, jak i termojądrowej (po 1952 roku). Równoległy wzrost napięć na arenie międzynarodowej (blokada Berlina, wojna koreańska) postawił świat w obliczu widma globalnego konfliktu o potencjalnie katastroficznych skutkach. Oba bloki militarne stopniowo stawały się zakładnikami doktryny Wzajemnie Zagwarantowanego Zniszczenia (ang. Mutual Assured Destruction, MAD). W latach 50. Amerykanie uczyli się żyć w cieniu bomby i szukać ratunku w symbolicznym duck and cover.

Nuklearna psychoza w oczywisty sposób znalazła odzwierciedlenie w ówczesnej amerykańskiej popkulturze. Lata 50. i 60. przyniosły kultowe obrazy, takie jak Ostatni brzeg (1959, adaptacja powieści Nevile’a Shute’a z 1957 roku), Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964) czy Czerwona linia (1964). Nie próżnowała również literatura; postapokaliptyczną niszę coraz szybciej wypełniały kolejne wizje radioaktywnej zagłady. Jedną z najważniejszych postnuklearnych powieści z tamtego okresu był Kantyk dla Leibowitza [1] Waltera M. Millera. Napisany w drugiej połowie lat 50., do dzisiaj pozostaje jednym z kamieni milowych gatunku.

Bombowce nad Monte Cassino

Na razie opuśćmy jednak czasy nuklearnego wyścigu zbrojeń i cofnijmy się do wydarzeń drugiej wojny światowej – a dokładnie na front włoski. W styczniu 1944 roku, po klęsce desantu pod Anzio, alianci rozpoczęli próby otwarcia drogi na Rzym poprzez sforsowanie niemieckich umocnień na tzw. Linii Gustawa. Kluczowym punktem było oczywiście słynne wzgórze Monte Cassino oraz znajdujące się tam opactwo benedyktyńskie. Aby ułatwić planowane natarcie, 15 lutego alianckie lotnictwo przeprowadziło bombardowanie historycznego obiektu. 256 bombowców zrzuciło ponad pół tysiąca bomb, a pochodzący z VI stulecia klasztor został doszczętnie zniszczony. Czyn budził tak duże kontrowersje, że nawet brytyjski generał J.F.C. Fuller nazwał go aktem czystej głupoty. Był również bezowocny, Niemcy utrzymali bowiem wzgórze aż do pamiętnego majowego szturmu z udziałem polskiego 2 Korpusu.

Bundesarchiv_Bild_146-2005-0004,_Italien,_Monte_Cassino
Ruiny klasztoru na Monte Cassino (Bundesarchiv, Bild 146-2005-0004 / Wittke / CC-BY-SA 3.0)

W bombardowaniu uczestniczył 21-letni Walter M. Miller, który wstąpił do amerykańskiego lotnictwa wkrótce po japońskim ataku na Pearl Harbor. Młody inżynier z Florydy służył m.in. jako strzelec pokładowy, biorąc udział w 53 misjach bojowych nad Włochami oraz Bałkanami. Koszmar wojny pozostawił trwały ślad na umyśle przyszłego pisarza; w późniejszych latach miał przechowywać w swoim pokoju zdjęcie znanego antywojennego aktywisty Rona Kovica (bohatera filmu Urodzony 4 lipca). Być może traumatyczne doświadczenia miały związek z przejściem Millera na katolicyzm w 1947 roku.

Czy geneza Kantyku dla Leibowitza sięga właśnie 15 lutego 1944 roku, kiedy amerykańskie samoloty zrzucały bomby na benedyktyński klasztor? Nawet jeżeli tragiczne zdarzenie nie było bezpośrednią inspiracją, trudno nie przyjąć wniosku, że musiało w mniejszym lub większym stopniu wpłynąć na postapokaliptyczną twórczość Millera. Jeżeli zestawimy ze sobą wiekowe opactwo, traumę wojennego weterana, konwersję na katolicyzm oraz atmosferę nuklearnego wyścigu zbrojeń, otrzymamy prawdopodobny zalążek Kantyku. Sam pisarz wspominał po latach:

Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Kantyk był moją osobistą odpowiedzią na wojnę aż do czasu, kiedy pisałem pierwszą wersję sceny, w której Zerchi [opat z ostatniej części książki – przyp. J.S.] leży częściowo pogrzebany pod gruzami. Wtedy zaświtało w mojej głowie… czy to jest opactwo na Monte Cassino? [2]

Droga do Kantyku

Z początkiem lat 50. koszmar Monte Cassino był już coraz odleglejszym wspomnieniem, ale groza wojny wciąż dawała o sobie znać za sprawą zimnowojennych napięć oraz konfliktu w Korei. Miller poświęcił niemal całą tę dekadę fantastyce naukowej; jej owoc to kilkadziesiąt opowiadań oraz, oczywiście, Kantyk dla Leibowitza.

W latach 1951 – 1957 autor zamieścił ponad trzy tuziny tekstów w amerykańskich periodykach takich jak Amazing Stories, If czy Other Worlds Science Stories. The Darfsteller (1955), opublikowany na łamach Astounding Science Fiction – opowieść o podstarzałym aktorze w wypełnionym robotami futurystycznym teatrze – przyniósł Millerowi prestiżową nagrodę Hugo. Warto podkreślić, że znaczna część napisanych wówczas utworów posiadała tematykę mniej lub bardziej zbliżoną do problemów poruszanych w Kantyku. Pisarz wprowadzał elementy religijne, podejmował zagadnienia takie jak regres technologiczny, utrata zaawansowanej wiedzy oraz próba jej przechowania lub odzyskania – a zatem wątki odgrywające kluczową rolę w słynnej powieści. Przykładowo, opowiadania It Takes a Thief oraz Please Me Plus Three opisywały pogrążone w regresie pozostałości ludzkości, gdzie resztki dawnej technologii urastają do rangi sakralnej. [3]

Walter-m-miller-1_wikipedia
Walter M. Miller Jr., źródło: Wikipedia

W kwietniu 1955 roku Miller opublikował na łamach Magazine of Fantasy and Science Fiction pierwszą z serii nowel, które opisywały losy fikcyjnego zakonu św. Leibowitza w postnuklearnej Ameryce. Rok później Kantyk dla Leibowitza (ang. A Canticle for Leibowitz) doczekał się luźno powiązanej kontynuacji I stała się światłość (ang. And the Light is Risen). Wreszcie, na początku roku 1957, trylogię zamknęła nowela Ostatni Kantyk (ang. The Last Canticle). Poszczególne części przedstawiały epizody z historii zakonu w liczących około sześć stuleci odstępach.

Początkowo autor nie planował wydania powieści; dopiero podczas pracy nad Ostatnim Kantykiem miał podjąć decyzję o połączeniu trzech samodzielnych nowel w jedną książkę. Przygotowując nowe wydanie, wprowadził szereg zmian, mających m.in. na celu pogłębienie metafor oraz zależności pomiędzy kolejnymi epizodami. Rozbudował niektóre sceny, wzbogacił tekst o mnogość łacińskich zwrotów oraz zmodyfikował imiona bohaterów. Przykładowo, ojciec Juan z pierwszej części stał się opatem Arkosem, co w połączeniu z opatem Zerchim w części ostatniej daje alfabetyczną symbolikę cyklicznego początku i końca.

Wydany w 1960 roku Kantyk dla Leibowitza składał się z trzech części, odpowiadających trzem wspominanym nowelom: Fiat homo (łac. Niech się stanie człowiek), Fiat lux (łac. Niech stanie się światłość) i Fiat Voluntas Tua (łac. Bądź wola twoja). Książka stanowiła ukoronowanie literackiej drogi Millera, który poprzez kolejne opowiadania i nowele rozwijał własny warsztat oraz siłował się z coraz ambitniejszą tematyką. Autor wyszedł poza prostą fantastykę rozrywkową, stopniowo podejmując trudniejsze zagadnienia filozoficzne, religijne i społeczne. Taki stan rzeczy znalazł odzwierciedlenie w odbiorze książki przez krytyków; bezpośrednio po premierze wzbudziła zainteresowanie ze strony recenzentów czołowych amerykańskich gazet, takich jak Time, The New Yorker, The New York Times Book Review czy The Spectator.

4071217083_971a9527e6_b

Chociaż nie wszystkie początkowe recenzje miały pozytywny wydźwięk (Time wystawił negatywną ocenę, ale zweryfikował ją po upływie dekady), Kantyk zdobył ogromną popularność wśród amerykańskich czytelników. Sprzedaż była na tyle wysoka, że już w pierwszym roku do księgarń wysłano dwa dodruki. Na ręce Millera trafiła kolejna nagroda Hugo, za najlepszą powieść 1960 roku. Bardziej istoty wydaje się jednak fakt, że Kantyk, jako jeden z pierwszych utworów science-fiction, zdecydowanie wybił się poza fantastycznonaukową niszę i stał się przedmiotem analiz ze strony licznych krytyków literackich. David Norman Samuelson, profesor California State University, zaliczył książkę do grona powszechnie uznawanych arcydzieł literatury, które wyłoniły się z periodycznej SF.

Aby poznać przyczyny sukcesu, pochylmy się nad treścią powieści i zajrzyjmy przez każde z trzech okien, które otwierają się na trzy epizody z historii postapokaliptycznej Ameryki.

Świat, który wyrzekł się wiedzy

Pejzaż Fiat homo pod wieloma względami najbliższy jest stereotypowym wizjom świata po zagładzie atomowej: pogrążone w anarchii pustkowia, regres technologiczny i wszechobecne defekty genetyczne. Dwudziestowieczny Potop płomieni wtrącił ludzkość w mroki nowego średniowiecza i nawet po upływie sześciuset lat – akcja osadzona jest w XXV stuleciu – zdecydowana większość przetrzebionej populacji Ameryki pozostaje niepiśmienna.

Wbrew pozorom, za taki stan rzeczy odpowiada nie tyle sama wojna atomowa, co jej następstwo: okres tzw. Sprostaczenia. Okazuje się, że ludzie, którzy mieli (nie)szczęście przetrwać nuklearną zagładę, w dość zrozumiały sposób zwrócili się przeciwko wszystkim książętom i czarnoksiężnikom, którzy mogli przyłożyć ręce do kataklizmu. Krwawa zemsta nabierała coraz większego przyspieszenia, obejmując zarówno ludzi wykształconych, jak i książki, aż wreszcie sama umiejętność czytania i pisania stała się wystarczającym powodem, by odebrać komuś życie. W rezultacie niemal cały stan ludzkiej wiedzy został wyzerowany, a miejsce rozwiniętej cywilizacji zajęły zabobonne plemiona.

Z pomieszania języków, ze stopienia się szczątków wielu narodów, ze strachu wyrosła nienawiść. I nienawiść powiedziała: „Ukamienujmy, rozszarpmy i spalmy tych, którzy to uczynili. Złóżmy ofiarę całopalną z wszystkich, którzy dokonali tej zbrodni, wraz z ich najmitami i mędrcami. Niechaj zginą w płomieniach wraz ze swoimi dziełami, imionami, a nawet z pamięcią po nich. Zniszczmy ich wszystkich i nauczmy nasze dzieci, że świat stal się nowy, że mogą nic nie wiedzieć o sprawach, które dokonały się przedtem. Uczyńmy wielkie Sprostaczenie, a wtedy świat zacznie się od nowa”.

Tak więc spełniło się, że po Potopie, Opadzie, plagach, szaleństwie, pomieszaniu języków, wściekłości przyszło krwawe prostaczenie, kiedy jedni ocaleni rozdzierali innych ocalonych – członek po członku, zabijając władców, uczonych, przywódców, techników, nauczycieli i każdego, kogo przywódcy rozpasanej tłuszczy uznali za zasługującego na śmierć za to, że pomagał w tym, by ziemia stała się tym, czym się stała. Nic nie było bardziej nienawistne w oczach tłuszczy niż ludzie wykształceni, po pierwsze dlatego, że służyli książętom, ale poza tym dlatego, że nie chcieli przyłączyć się do krwawych rozpraw i próbowali sprzeciwić się tłuszczy, nazywając jej członków „krwiożerczymi prostakami”.

Tłuszcza radośnie podchwyciła tę nazwę i wzniosła okrzyk: „Prostacy! Tak, tak! Jestem prostakiem! Czy jesteś prostakiem? Zbudujemy miasto i nazwiemy je Miastem Prostackim, albowiem wtedy wszyscy sprytni łajdacy, którzy ściągnęli klęskę na nasze głowy, będą martwi! Prostacy! Chodźmy! Pokażemy im! Czy ktoś tutaj nie jest prostakiem? Dawajcie drania, jeśli się taki znajdzie!” [4]

Na mapie Ameryki, pogrążonej w nowych wiekach ciemnych, jedynym jasnym punktem wydaje się być Kościół Katolicki oraz powołany po wojnie zakon błogosławionego Leibowitza. Jego założyciel, XX-wieczny inżynier, powierzył mnichom misję zachowania szczątków ludzkiej wiedzy dla przyszłych pokoleń. Sześćset lat później bracia z położonego w Utah opactwa wciąż przechowują memorabilia, chociaż nie ma już nikogo, kto byłby w stanie zrozumieć zapiski z klasztornych archiwów. Symboliczny jest los głównego bohatera, brata Franciszka, który poświęca piętnaście lat na stworzenie iluminowanej kopii przedwojennej odbitki układu elektronicznego – podobnie do średniowiecznych mnichów, którzy przez całe życie starannie kopiowali święte księgi:

Ponieważ nie pojmował znaczenia samego wykresu, nie ważył się zmienić ani o włos jego kształtu, ani rozmieszczenia, skoro jednak układ barw nie jest istotny, można rysunek upiększyć. Zamierzał położyć złoto na zwoje i pryszcze, ale niepojęte dziwolągi były zbyt splątane, by je pozłacać, a złote talarki wyglądałyby zbyt ostentacyjnie. Zwoje muszą być kruczoczarne, ale to oznaczało, że linie czarne być nie mogą, jeśli mają pasować do zwojów. Chociaż niesymetryczne rozmieszczenie trzeba pozostawić bez zmian, nie widział żadnego powodu, by zmieniło się znaczenie rysunku, jeśli wykorzysta go jako kratkę dla pnących się winorośli, których gałęzie (ostrożnie omijając zwoje) można tak rozmieścić, żeby dawały wrażenie symetrii albo czyniły asymetrię naturalną. Kiedy brat Horner iluminował literę „M”, przeobrażając ją w cudowną dżunglę liści, jagód, gałęzi i dodając może przebiegłego węża, pozostawała ona jednak czytelna jako „M”. Brat Franciszek nie widział powodu, by przypuszczać, że nie stosuje się to do wykresu.

iluminacje Księgi z Kells [około 800 roku] Wikipedia
Iluminacje Księgi z Kells (około 800 roku). W podobny sposób brat Franciszek, bohater Fiat homo, tworzy iluminowaną kopię odbitki układu elektronicznego. Źródło: Wikipedia

Przejmująca wizja zachowania wiedzy za wszelką cenę – wiedzy wzrastającej do rangi sakralnej, mistycznej – w barbarzyńskim świecie, który samodzielnie zniszczył własne dziedzictwo, może wzruszać, ale również prowokować pytania o sens takich działań. Mnisi z zakonu Leibowitza potrafią odczytać treść zapieczętowanych w baryłkach ksiąg, ale nie mogą jej zinterpretować; książki straciły swoją pierwotną funkcję i stały się świętymi relikwiami, pamiątkami minionej cywilizacji. Czy doczekają czasów, kiedy ludzkość znów będzie gotowa, aby odkryć i przyswoić sobie ich znaczenie? Czy ofiarna praca wielu pokoleń memorystów kiedykolwiek przyniesie owoce?

Sacrum i profanum

Jak dowiadujemy się z wydarzeń opisanych w Fiat lux, taki dzień w końcu nadchodzi, chociaż czekać trzeba było nie sześć, ale dwanaście stuleci. W połowie XXXII wieku ludzkość staje u progu nowego renesansu, czyli tytułowego lux (łac. światło). Na mapie Ameryki wyrastają nowe państwa, na czele z potężną Texarkaną, a nowa generacja uczonych ponownie odkrywa utracone tajemnice fizyki, biologii, astronomii i matematyki. Thon Taddeo, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tego grona, przybywa do opactwa świętego Leibowitza z zamiarem zbadania starożytnych zapisków. W tym samym czasie jeden z mnichów, brat Kornhoer, korzysta z przedwojennych memorabiliów aby skonstruować pierwszą od XX wieku elektryczną lampę:

Osie zatrzeszczały i zajęczały. Dynamo z koła od wozu zaczęło się obracać, aż jego niski warkot przeszedł w jęk, a wreszcie w pisk, coraz mocniej, kiedy mnisi napinali mięśnie i sapali przy napędzie. Strażnik dynama patrzył z niepokojem, jak szprychy rozsuwają się i zmieniają mgiełkę wraz ze wzrostem szybkości obrotów.

– Vespere occaso – zaczął, ale przerwał, aby oblizać dwa palce i dotknąć nimi połączeń. Przeskoczyła iskra.

– Lucifer! – wrzasnął i rzucił się do tyłu, ale potem dokończył niewyraźnie: – ortus est primo die.

– STYK! – rzekł brat Kornhoer, kiedy thon Taddeo schodził już po schodach ze swoim asystentem.

Mnich na drabinie zetknął ze sobą ramiona łuku. Nagle psss…! i oślepiające światło wypełniło podziemie jasnością, jakiej nie widziały ludzkie oczy od dwunastu wieków. Grupka przystanęła na schodach. Thon Taddeo zaklął w swoim rodzimym języku. Cofnął się o krok.

(…)

– Elektryczna lampa – powiedział. – Jak zdołaliście przechować ją przez wszystkie te wieki! Tyle lat wysiłków, by zbudować teorię… – zająknął się lekko i starał się odzyskać kontrolę nas sobą, jakby padł ofiarą jakiegoś potwornego psikusa. – Dlaczego ją ukrywaliście? Czy ma ona jakieś znaczenie religijne… I co… – Był do tego stopnia zbity z tropu, że nie wiedział, co ma powiedzieć. Potrząsnął głową i rozejrzał się dokoła, jakby szukał możliwości ucieczki.

– Niewłaściwie to pojąłeś – oznajmił słabym głosem opat, chwytając brata Kornhoera za ramię. – Na miłość Boga żywego, bracie, wyjaśnijże, w czym rzecz!

Ale żaden balsam nie mógł zabliźnić rany zadanej zawodowej dumie – ani wtedy, ani nigdy.

Powyższa scena to symboliczny punkt przełomu: mnisi zdejmują ze ściany krucyfiks, aby znaleźć miejsce dla eksperymentalnej lampy. Czas ciemności i strachu dobiega końca, a rozproszenie mroku elektrycznym światłem jest tylko pierwszym krokiem na drodze do ponownego panowania nad całą Ziemią. Wyraźnie symboliczna jest również rola thona Taddeo: człowieka, na którego zakonnicy czekali od dwunastu stuleci, tego, kto w pełni zrozumie i wykorzysta zachowaną od Potopu płomieni wiedzę. Taddeo jest tutaj metaforą budzącej się ludzkości, która przywraca memorabiliom ich pierwotną rolę; przenosi je ze sfery sacrum do sfery profanum.

W czasie, kiedy księża schodzili z murów, podróżni wstrzymali konie tuż przed dziedzińcem. Jeden z jeźdźców odłączył od reszty, podjechał do przodu, a następnie dobył i podał dokumenty.

– Czy dom Paulo z Pecos, Abbas?

Opat skłonił się.

– Tibi adsum. Witaj w imieniu świętego Leibowitza, thonie Taddeo. Witaj w imieniu jego opactwa, w imieniu czterdziestu pokoleń, które czekały na twoje przybycie. Niechaj to miejsce będzie twoim domem. Będziemy ci służyć. – Były to słowa płynące prosto z serca, słowa oszczędzane przez wiele lat w oczekiwaniu na tę chwilę. Słysząc wymamrotaną w odpowiedzi monosylabę, dom Paulo podniósł wzrok.

Na chwilę jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem uczonego. Poczuł, że opuszcza go cała serdeczność. Te lodowate oczy – zimna i badawcza szarość. Sceptyczny, zachłanny i pyszny. Przyglądał mu się tak, jak można przyglądać się martwej osobliwości.

Paulo modlił się, by ta chwila była jak most ponad przepaścią dwunastu stuleci… i modlił się też, by poprzez niego ostatni zamęczony człowiek nauki z wcześniejszych wieków podał dłoń jutru. Opat poczuł nagle, że nie należy do tego wieku, że został porzucony na mieliźnie w rzece czasu i że w istocie nie ma nawet żadnego mostu.

2kantyk

Spotkanie sacrum i profanum rodzi konflikt, który odzwierciedla odwieczny spór między Kościołem a władzą państwową i świeckimi uczonymi. Taddeo, naukowiec a zarazem krewny Hannegana, ambitnego władcy Texarkany, pragnie szybkiej rewolucji społeczno-technologicznej, bez względu na potencjalne ofiary. Tymczasem mnisi, którzy od wieków strzegli starożytnych zapisków, sceptycznie odnoszą się do przywrócenia ich światu – jak gdyby przerażało ich wypełnienie misji powierzonej im dwanaście stuleci wcześniej. Opat dom Paulo obawia się, że ludzkość nie jest gotowa na przyjęcie technologicznych darów, ale czy stan takiej gotowości może zostać kiedykolwiek uzyskany? Jakiego wyboru należy dokonać: przechowywać wiedzę w zamknięciu, pod pieczęcią, czy raczej ujawnić, bez względu na ryzyko, jak pragnie Taddeo? Z drugiej strony: czy pielęgnowanie wiedzy, która nigdy nie zostanie użyta, może mieć jakikolwiek sens? Istota tego sporu zostaje wyłożona w kluczowym dialogu między opatem i uczonym:

– Obiecujesz, że przywrócisz człowiekowi panowanie nad przyrodą. Kto jednak będzie kontrolował siły przyrody? Kto będzie je wykorzystywał? W jakim celu? Czy potrafisz zadbać o to, żeby nie wymknęły ci się z rąk? To wszystko czeka jeszcze na rozstrzygnięcie. Ale jeśli ty i twoja grupa nie podejmiecie już teraz stosownych decyzji, inni rychło podejmą je za was. Powiadasz, że rodzaj ludzki odniesie korzyści. Kosztem jakich cierpień? Cierpień księcia, który podpisuje swoje listy krzyżykiem? Czy też naprawdę wierzysz, że twoje kolegium będzie mogło pozostać na uboczu, kiedy ów książę dostrzeże, iż możecie się mu przydać?

(…)

– W istocie proponujesz, byśmy przez jakiś czas jeszcze poczekali – oznajmił uczony. – Byśmy rozwiązali kolegium albo przenieśli je na pustynię i – nie mając złota ani srebra – wskrzesili eksperymentalną i teoretyczną wiedzę w jakiś powolny, mozolny sposób, a potem nawet nikomu o tym nie wspomnieli. Byśmy przechowali ją aż do dnia, kiedy człowiek stanie się dobry, czysty, święty i mądry.

– Nie to miałem na myśli…

– Nie to zamierzałeś powiedzieć, ale to właśnie oznaczają twoje słowa. Trzymaj naukę w zamknięciu, nie próbuj jej stosować, nie próbuj nic robić, dopóki ludzie nie staną się świętymi. Przez całe pokolenia robiliście to tutaj, w opactwie.

– Nie odmawialiśmy nikomu dostępu.

– Nie odmawialiście nikomu dostępu, ale siedzieliście na tym tak cicho, że nikt nie wiedział, co tu jest, wy zaś zachowywaliście bierność.

W oczach kapłana zapalił się na chwilę gniew.

– (…) Czy mam przedstawić ci spis naszych męczenników? Czy mam wymieniać wszystkie bitwy, jakie stoczyliśmy, by te zapisy pozostały nietknięte? Wszystkich mnichów, którzy oślepli w skryptorium? Dla twojej sprawy? A ty mówisz, że nic z tym nie zrobiliśmy, że pogrzebaliśmy to i przemilczeli.

– Nie z rozmysłem – powiedział uczony – ale w istocie tak właśnie uczyniliście, i to z pobudek, którymi, jak sugerujesz, ja także powinienem się kierować. Jeśli próbujesz ocalić mądrość, dopóki świat nie stanie się mądry, ojcze, świat nigdy owej mądrości nie uzyska.

Rasa szaleńców

Z racjonalnego punktu widzenia możemy uznać opór ze strony opata za pozbawiony sensu, tym bardziej, że stoi on w sprzeczności z tym, co legło u podstaw jego własnego zakonu. Gdy jednak Miller kolejny raz przenosi nas w przyszłość – tym razem do roku 3781, kiedy to rozgrywa się akcja Fiat Voluntas Tua – przekonujemy się, że obawy don Paulo nie były bezzasadne. Świat przeszedł technologiczną rewolucję, której pragnął Taddeo, ale rewolucja miała zarówno blaski, jak i cienie. Oprócz elektrycznego światła, samochodów, samolotów i komputerów ludzie odzyskali również narzędzia samozagłady – te same, które przed niemal dwoma tysiącami lat sprowadziły Potop płomieni. Wraz z bombą atomową powróciła psychoza zimnej wojny, a kolejne nuklearne incydenty prowadzą dwa supermocarstwa na krawędź otwartego konfliktu. Lęki, które w przytoczonym dialogu wyrażał opat, nabrały rzeczywistych kształtów. Czy warto było płacić taką cenę? Każdy czytelnik może spróbować samodzielnie odpowiedzieć na to pytanie.

Canticle-for-Leibowitz_Walter-M-Miller_04

Jednym z kluczy do Fiat Voluntas Tua jest refleksja nad niewyobrażalną ludzką głupotą, która popycha człowieka do samozagłady, gdy tylko uzyska on pozwalające na to narzędzia. W świecie Anno Domini 3781 zostaje spotęgowana poprzez fakt, że ludzie są świadomi katastrofy, jaką sprowadzili na siebie poprzednim razem; nawet po upływie osiemnastu wieków na kontynencie amerykańskim wciąż masowo rodzą się dzieci z defektami genetycznymi. Opat Zerchi, główny bohater ostatniego epizodu i przełożony zakonu świętego Leibowitza, usiłuje trzymać się wiary w rozsądek człowieka – chociaż jest to wiara irracjonalna w chwili, gdy świat szykuje się już do wojny:

– Bracia, nie dopuśćmy myśli, że nadciąga wojna. Przypomnijmy sobie, że Lucyfer tym razem był wśród nas przez blisko dwa wieki. I upadł tylko dwa razy w wielkości mniejszej niż megatona. Wszyscy wiemy, co by się stało, gdyby doszło do wojny. Wrzód genetyczny jest wciąż z nami od ostatniego razu, kiedy człowiek spróbował sam siebie usunąć z powierzchni Ziemi. Wtedy to, w czasach świętego Leibowitza, być może nie wiedzieli, do czego może dojść. Albo jeśli wiedzieli, nie mogli do końca uwierzyć, póki nie spróbowali – jak dziecko, które wie, co może zrobić naładowany pistolet, ale nigdy jeszcze nie nacisnęło na spust. Nie widzieli miliarda trupów. Nie widzieli wybryków natury, potworków, ludzi odczłowieczonych, ślepych. Nie widzieli jeszcze szaleństwa, rzezi i unicestwienia rozumu. Uczynili to więc, i zobaczyli. Teraz… teraz książęta, prezydenci, prezydia, teraz wszyscy wiedzą, mają absolutną pewność tego, co nastąpi. Wiedzą dzięki dzieciom, które poczęli i posłali do przytułku dla zdeformowanych. Wiedzą i zachowają pokój. Z pewnością nie będzie to pokój Chrystusowy, ale pokój jak dotychczas, z dwoma tylko incydentami, które postawiły nas na krawędzi wojny w ciągu dwóch wieków. Teraz mają gorzką pewność. Synowie moi, nie zrobią tego po raz wtóry. Tylko rasa szaleńców mogłaby to wszystko powtórzyć…

Zdesperowani mnisi postanawiają kolejny raz wziąć na siebie misję zachowania ludzkiego dziedzictwa; wysyłają statek do pozaziemskich kolonii (tym razem podbój kosmosu przez człowieka posunął się kilka kroków dalej) z zamiarem zapewnienia ciągłości Kościoła i ocalenia memorabiliów ze skazanej na zagładę Ziemi. W tym miejscu pojawia się religijna metafora Raju Utraconego: oto błękitna planeta będzie dla przyszłych pokoleń pełnić rolę porzuconego Edenu. Najwyraźniej człowiek nie zasłużył, aby na zawsze cieszyć się pięknem Ziemi i musi kolejny raz udać się na wygnanie, tym razem do obcych gwiazd:

– (…) Gdziekolwiek uda się człowiek, tam będziecie i wy. A wraz z wami zapisy i pamiątki ponad czterech tysięcy lat. Niektórzy z was albo tych, którzy po was przyjdą, będą żebrakami i tułaczami wpajającymi kronikę Ziemi i pieśni dla Ukrzyżowanego ludziom i kulturom, jakie wyrosną z grup kolonistów. Niektórzy bowiem mogą zapomnieć. Niektórzy będą może na jakiś czas straceni dla wiary. Uczcie ich i przyjmujcie do zakonu tych spośród nich, którzy zostaną wezwani. Przekazujcie im ciągłość. Bądźcie dla człowieka wspomnieniem Ziemi i początku. Pamiętajcie o Ziemi. Nigdy jej nie zapomnijcie, ale też… nigdy tu nie wracajcie. – Głos Zerchiego stał się ochrypły i niski. – Jeśli kiedykolwiek wrócicie, być może na wschodnim krańcu Ziemi spotkacie Archanioła, który będzie pilnował dostępu z mieczem ognistym. Czuję to. Kosmos stanie się waszym domem. To bardziej bezludna pustynia niż nasze pustynie. Niechaj Bóg was błogosławi i módlcie się za nas.

Czy historia jest Uroborosem?

Zagadnienie cykliczności oraz przewidywalności historii odgrywa szczególną rolę w finale Fiat Voluntas Tua, ale jest również kluczem do całego Kantyku. W kolejnych epizodach ludzkość przechodzi poprzez epoki stanowiące lustrzane odbicie poprzedniego cyklu. Fiat homo to oczywiście nowe średniowiecze, w którym miejsce uprzedniej rozwiniętej cywilizacji (starożytny Rzym, XX-wieczna Ameryka) zajmują barbarzyńcy. Podobnie jak w przypadku wersji europejskiej, Kościół jest sercem oświaty, piśmiennictwa i zachowania starożytnej wiedzy. Co więcej, u Millera pojawiają się nawet wzmianki o schizmach, antypapieżach i zajściach przywodzących na myśl wyprawy krzyżowe.

18lvtf4jur8dkjpg

Po wiekach ciemnych przychodzi renesans (Fiat lux): odrodzenie kultury oraz nauki, czas gdy człowiek uwalnia się od zabobonu i rzuca wyzwanie przyrodzie. Rola Kościoła zostaje umniejszona na rzecz świeckich władców; w Kantyczce Hannegan, monarcha Texarkany, zrywa z Nowym Rzymem i ustanawia własne duchowieństwo, co można uznać za nawiązanie do europejskiej reformacji. Wreszcie człowiek przechodzi rewolucję technologiczną, osiąga szczyt rozwoju, ujarzmia potęgę atomu… i sprowadza na siebie zagładę, a cykl zaczyna się od nowa. Rozczarowanie związane z nieuchronnym, zdawałoby się, przeznaczeniem ludzkości Miller wyraża poprzez myśli opata Zerchiego:

Słuchajcie, czy nie ma dla nas żadnego ratunku? Czy naszym przeznaczeniem jest ciągle od nowa robić to samo? Czy nie mamy wyboru i musimy odgrywać rolę feniksa w nie kończącej się sekwencji wzlotów i upadków? Asyria, Babilonia, Egipt, Grecja, Kartagina, Rzym, Cesarstwo Karola Wielkiego i Turcja. Starte na proch i przeorane z solą. Hiszpania, Francja, Wielka Brytania, Ameryka – pogrążyły się w zapomnieniu wieków. I ciągle, ciągle to samo.

Czy jest to naszym przeznaczeniem, Panie, czy jesteśmy przykuci do wahadła naszego szalonego zegara, niezdolni powstrzymać jego kołysanie?

Tym razem ciśnie nas z rozmachem prosto w zapomnienie – pomyślał.

Wizja jest pesymistyczna, ale wzloty i upadki kolejnych wielkich cywilizacji rzeczywiście od dawna wyznaczały historię ludzkości. Przekonanie o cykliczności dziejów jest, być może, najważniejszym wątkiem Kantyku. Możemy tutaj dostrzec zbieżność ze słynną Fundacją Isaaca Asimova, gdzie również głównym wątkiem jest nieuchronny upadek Imperium i nadchodząca epoka barbarzyństwa. Zarówno Asimov, jak i Miller wyszli z założenia, że długofalowe procesy historyczne wykazują pewne stałe tendencje, których nie sposób odwrócić.

Dzieci papieża

Kolejna warstwa Kantyku to odwieczny spór między duchowieństwem a świecką władzą i świeckimi uczonymi, który częściowo omówiłem już we fragmencie poświęconym Fiat lux. Przytoczone tam dylematy dotyczące rozpowszechniania wiedzy nie wyczerpują jednak zagadnienia konfliktów na tle dogmatów oraz ideologii. W dwóch pozostałych częściach – Fiat homo i Fiat Voluntas TuaMiller mierzy się z kontrowersyjnymi problemami eutanazji, aborcji oraz tradycyjną rolą Kościoła jako obrońcy życia.

164154

We Fiat homo powyższe zagadnienia osadzone zostają w kontekście powojennych mutacji. Nawet po upływie sześciu stuleci od atomowej wymiany ciosów, w Ameryce wciąż powszechnie rodzą się dzieci z mniejszymi lub większymi defektami genetycznymi. Niektóre spośród przypominają raczej zwierzęta niż ludzi i nie są zdolne do samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie. Nawet wśród duchownych zaczynają pojawiać się pytania: czy taka istota, pozbawiona zdolności rozumowania i, co za tym idzie, rozróżniania dobra od zła, może posiadać duszę, ofiarowaną przez Boga? Czy zdeformowane niemowlęta powinny być skazane na wypełnione cierpieniem życie, czy raczej sprowadzone do kategorii zwierząt i bezkarnie zabijane? Ale papież niewzruszenie stoi na straży prawa do życia każdej istoty, poczętej z kobiety i mężczyzny – bez względu na to, w jak niewielkim stopniu podobna jest ona człowiekowi:

Nawet idiota, który robi wrażenie mniej zdolnego niż pies albo świnia, albo koza, powinien, jeśli tylko urodził się z kobiety, być uznanym za nieśmiertelną duszę – grzmiał raz po razie nauczycielski urząd Kościoła. Po wielu tego rodzaju, składanych przez Nowy Rzym, deklaracjach mających zmniejszyć liczbę przypadków dzieciobójstwa, owe nieszczęsne wybryki natury poczęto nazywać „bratankami papieża” albo „dziećmi papieża”.

 „Niechaj ten, kto urodzi się żywy z ludzi, znosi swoje życie – powiedział poprzedni Leon – w zgodzie z prawem naturalnym i Boskim prawem miłości. Niechaj będzie przyjmowany radośnie jako dziecko i żywiony bez względu na to, jaki ma kształt ciała i jakie zachowanie, albowiem jest faktem dostępnym dla naturalnego umysłu i nie wymagającym objawienia Bożego, że wśród naturalnych praw człowieka prawo do rodzicielskiego wsparcia w walce o utrzymanie się przy życiu poprzedza wszelkie inne prawa i nie może być odmienione na mocy ustaw przez społeczeństwo albo państwo, z tym jedynie uzupełnieniem, iż książęta mają władzę to prawo narzucić. Nawet bestie na ziemi nie postępują inaczej”.

Spór o ochronę życia powraca w finałowym Fiat Voluntas Tua. Tym razem dotyczy ofiar katastrofy nuklearnej, które trafiają na teren opactwa świętego Leibowitza. Rządowe służby medyczne oferują możliwość skrócenia cierpienia w najgorszych przypadkach, co, jak możemy się domyślić, budzi stanowczy opór ze strony przełożonego klasztoru. Kościół niezmiennie potępia eutanazję jako grzech śmiertelny, bez względu na ból, z którym muszą zmagać się umierający ludzie. Chociaż opat Zerchi zostaje wystawiony na najcięższą próbę, pozostaje wierny naukom własnej religii:

Gość opata odchrząknął i zaczął kręcić się niespokojnie na krześle. Opat odwrócił się w jego stronę.

– Nazywają to właściwym sposobem – mruknął. – Właściwy sposób masowego i popieranego przez państwo samobójstwa. Z błogosławieństwem całego społeczeństwa.

– No cóż – rzekł gość – to z pewnością lepsze niż pozwolić im umierać powoli i w męczarniach.

– Doprawdy? Lepsze dla kogo? Dla tych, którzy sprzątają ulice? Lepiej, żeby żywe trupy szły do centralnej stacji dyspozycyjnej, póki są w stanie jeszcze chodzić? Bo nie ma publicznego widowiska? Mniej jest dookoła okropności? Mniej bałaganu? Parę milionów ciał leżących to tu, to tam mogłoby wywołać bunt przeciwko tym, którzy są za wszystko odpowiedzialni. To właśnie pan i pański rząd uważacie za lepsze, czy nie tak?

– Nic nie wiem o rządzie – powiedział gość z odrobiną tylko oschłości w głosie. – Przez „lepsze” rozumiem „bardziej miłosierne”. Nic mam zamiaru dyskutować z ojcem na temat teologii moralnej. Jeśli jednak ojciec uważa, że ma duszę, którą Bóg posłałby do piekła, kiedy by ojciec zdecydował się umrzeć bez bólu zamiast w męczarniach, proszę sobie tak myśleć. Ale wie ojciec doskonale, że jest w mniejszości. Nie zgadzam się z takim stanowiskiem, ale nie ma powodu, żeby się o to spierać.

W tym miejscu należy wyraźnie podkreślić, że Miller pozostaje obiektywny wobec wszystkich przytoczonych wyżej sporów. Nigdy nie odniosłem wrażenia, aby narracja faworyzowała którąkolwiek ze stron konfliktu – bez względu na to, czy chodzi o kwestię rozpowszechniania wiedzy, czy też o dużo bardziej kontrowersyjne wątki aborcji i eutanazji. To czytelnik rozstrzyga, po czyjej stronie leży racja. Autor prowokuje do myślenia, podejmowania wyborów, ale w sposób samodzielny; to być może jeden z najważniejszych czynników, decydujących o wybitnej pozycji omawianej książki.

913k46k9f1L

Co więcej, jestem daleki od nazywania Kantyku powieścią katolicką. Prawda, fabuła zbudowana jest wokół losów opactwa, a na kolejnych stronach gęsto jest od chrześcijańskiej symboliki (w tym elementów metafizycznych). Jednak, jak podkreśliłem wyżej, Miller nie wydaje się opowiadać po stronie Kościoła ani przyznawać mu absolutnej słuszności. Przeciwnie, pisarz sprawia raczej wrażenie, jak gdyby usiłował wystawić na próbę słuszność niektórych postaw i dogmatów. Tym samym Kantyk powinien być wartościową lekturą zarówno dla gorliwych chrześcijan, jak i dla osób, którym z Kościołem nie jest po drodze.

Dziedzictwo Kantyku

Sukces wydanego w 1960 roku Kantyku nie był zjawiskiem krótkotrwałym. Powieść była wielokrotnie wznawiana, a z upływem lat ugruntowała swoją pozycję w ścisłym kanonie literatury postapokaliptycznej, obok Ostatniego brzegu Nevile’a Shute’a, Listonosza Davida Brina i Gdzie dawniej śpiewał ptak Kate Wilhelm. Czytelnicy znanego magazynu Lotus trzykrotnie przyznawali jej tytuł najlepszej powieści science-fiction wszech czasów.

Interesującym przykładem wpływu Kantyku na popkulturę jest kultowa seria gier komputerowych Fallout. Timothy Cain, jeden z twórców oryginalnego Fallouta (1997) przyznał, że powieść stanowiła jedną z najważniejszych literackich inspiracji dla samej gry, jak również występującej tam frakcji Bractwa Stali. Chociaż wspomniana organizacja ma charakter militarny, a nie religijny – wywodzi się z armii Stanów Zjednoczonych – posiada wiele wspólnych cech z zakonem Leibowitza. W jej szeregach służą odziani w habity skrybowie, badający przedwojenne technologie. Nadrzędną misję Bractwa Stali stanowi przechowywanie starożytnej wiedzy i zachowanie jej przed zewnętrznym światem, który nie jest gotowy na jej przyjęcie. Brzmi znajomo?

FO01_NPC_Vree_G_FalloutWiki
Skryba Bractwa Stali w pierwszej części Fallouta (1997)

Podczas prac nad grą Fallout 2 (1998) developerzy planowali wprowadzenie bezpośredniego nawiązania do Kantyku pod postacią lokacji o nazwie… Opactwo (ang. The Abbey). Gracz miał napotkać klasztor pełen mnichów, zajmujących się przechowywaniem i gromadzeniem przedwojennych źródeł wiedzy. Ostatecznie Opactwo zostało usunięte z gry, ale po latach przywrócili je twórcy fanowskiej modyfikacji Restoration Project.

Jaki los spotkał tymczasem samego Waltera Millera? Niestety, pisarz do końca życia nie opublikował już żadnego opowiadania ani powieści. W 1997 roku, na krótko po śmierci żony, odebrał sobie życie. Dopiero pośmiertnie na półki księgarskie trafił spin-off Kantyku, czyli Święty Leibowitz i Dzikokonna (ang. Saint Leibowitz and the Wild Horse Woman).

Historia tej publikacji – słusznie lub nie ukrytej w cieniu poprzedniczki – sięga wiele lat wstecz. W 1978 roku, prawie dwie dekady po wydaniu Kantyku, Miller wysłał swojemu agentowi kilkadziesiąt stron równoległej powieści. Pisarz wznowił pracę dopiero na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Starzejący się autor stronił od ludzi, cierpiał na depresję, blokadę twórczą i obawiał się, że nie zdoła wydać książki za swojego życia. Na wypadek przedwczesnej śmierci, ukończenie powierzył Terry’emu Bissonowi. Ostatecznie powieść ukazała się w 1998 roku, rok po samobójczej śmierci Millera. Bisson miał jedynie domknąć niektóre wątki w oparciu o notatki Millera.

Święty Leibowitz i Dzikokonna jest chronologicznie najbliższy drugiemu epizodowi Kantyku. Miller osadził fabułę po upływie niecałego stulecia od wydarzeń Fiat lux; powracają wątki konfliktu Kościoła z władzą świecką i prześladowań za wiarę. Niestety, książka miała dość zróżnicowane recenzje i nigdy nie uzyskała popularności porównywalnej z Kantykiem. Obecnie posiada raczej status ciekawostki dla zagorzałych miłośników poprzedniej powieści.

81epizXXo4L

Tym samym Miller zapisał się w historii jako autor tylko jednego dzieła. Czy pisarz nie poradził sobie z przytłaczającym sukcesem Kantyku? A może powieść, stanowiąca szczyt możliwości twórczych, wypaliła go i pozostawiła bez natchnienia? Dziś możemy tylko spekulować o przyczynach takiego stanu rzeczy. Losy autora, który przez całe życie zmagał się z powojenną traumą, zdołał wydać tylko jedną książkę i przez kilkadziesiąt lat unikał kontaktów ze społeczeństwem wydają się równie przygnębiające, jak prognozy zawarte w Kantyku. Być może również dlatego Millerowi zabrakło wiary w człowieka, który w swojej niezmierzonej głupocie musi zawsze niszczyć własny dorobek oraz dążyć do powtarzania kolejnych cykli upadku i odrodzenia. A jednak zawsze pozostaje iskra nadziei – tak jak w przejmującym finale Fiat Voluntas Tua, gdzie zagłada zostaje zestawiona z ocaleniem, a grzech ludzkości z odkupieniem.

Przypisy:

 [1] W Polsce występują dwie wersje tłumaczenia tytułu: Kantyk dla Leibowitza oraz Kantyczka dla Leibowitza. W artykule posługuję się pierwszą wersją.

[2] Denny Bowden, Secret Life/Death of the Author of the Greatest Science Fiction Novel–Born in New Smyrna, Died in Daytona Beach, Volusia History, 25.05.2014

[3] Więcej informacji o opowiadaniach Waltera M. Millera można znaleźć w: Daniel N. Samuelson, The Lost Canticles of Walter M. Miller, Jr., Science Fiction Studies

[4] Wszystkie cytaty z Kantyku dla Leibowitza Waltera M. Millera w przekładzie Adama Szymanowskiego.

Główna ilustracja: jarmoluk / Pixabay

Pozostaw komentarz